Thunder!

Powitać brać karpiową! Będzie to moja pierwsza relacja w tym sezonie, cóż... lepiej późno niż w cale prawda ? W każdym bądź razie, w końcu udało mi się wyrwać nad wodę typowo w celach wędkarskich,a nie integracyjnych. Pogoda miała być piękna... co ma też swój minus, gdy dotarłem na miejsce praktycznie wszystkie miejscówki były już oblężone, został mi jeden samotny spocik w "kącie".
Nie było co marudzić,każde miejsce dobre...byle by był dostęp do wody:)

Mój klasyk: Zasiadkę zaczynam od rozłożenia obozu i obserwacji wody...wędki na końcu;]


Odnośnie taktyki,to też dużo nie kombinowałem, wynalazki zostawiam sobie jako plan awaryjny:)
Dwie kulki, kilka łyżek jeszcze gorącej kukurydzy i jedziemy pod trzciny...
Trochę to wszystko na opak, ponieważ zawsze nastawiam się tylko na karpie, a żarcie i miejsce typowo amurowe ... no i nie musiałem długo czekać na pierwsze branie.

Selfie bo przepiłem kasę na statyw.
No tak, kogo innego mogłem się spodziewać? Logika nakazywała zmianę miejsca na jakąś górkę na głębokiej wodzie,ale ja miałem plan dobrać się do kaperów właśnie na amurowej stołówce, sprawdzić czy uda mi się jakoś przebić, tak więc zestawy zostały na płyciźnie.
Reszta dnia mijała spokojnie, miliard mikro brań...normalne przy zestawie samozacinającym i blowbacku z długim włosem, azjaci buszowali w kukurydzy aż miło. Ani myślałem nawet zbliżać się do poda...z wyra zerwać może mnie tylko rolada.

Relax
Zaraz po zmroku jest pierwsza porządna akcja...ostry hol, ryba zmierza prosto w zaczepy,nie czekam długo, wybiegam na górkę za mną,żeby zmienić kąt żyłki i powoli wyciągam ją z newralgicznego miejsca.
Na macie ląduje piękny lampasik... niestety mój super karpiowy aparat, kupiony w lombardzie za 100zł odmawia posługi i trzeba się ratować jakimś tosterem.

No i jest zajebiście, udało się przebić!
Nastaje kolejny dzień, pobudka z samego rana... śniadanie i przewozimy zestawy. Kończą się pojedyncze popikiwania sygnalizatorów, cisza i spokój... czas który wykorzystam na sen:) , należy mi się w końcu po ciężkim tygodniu hehe.
Popołudniu dociera do mnie Jacek, nie zdążył się jeszcze nawet dobrze przywitać a sygnalizator zaczyna grać moją ulubioną melodię.
Już wiem,że mam kolejnego karpia, ryba pędzi prosto w zaczep, nie dużo mogę niestety z tym zrobić.
Kolejny raz wybiegam na górę, otwieram kabłąk i czekam... po niecałej minucie wznawiam hol i jest! Karp odwalił za mnie całą robotę i sam wylazł z zaczepu, po chwili ląduje spokojnie na macie.

No micha mi się cieszy:)
Jak dobrze idzie to nie można przestawać prawda? Biorę się za mieszanie żarcia, tym razem do kukurydzy leci jeszcze pellet coppensa i jedyna zalewa jakiej używam tj. CSL.
Postanawiam się też szarpnąć i zmieniam kulkę na nową.... to już trzecia na tej zasiadce, ale co mi tam,jak na bogato to na bogato.
Nie wiem czy minęła nawet godzina gdy odezwał się drugi sygnalizator. Zaczynam hol,ale ryba zamiata, muszę dokręcić hamulec i jak najszybciej odzyskać kontrole, w tym miejscu liczy się każda sekunda, niestety mogę sobie chcieć a kaper i tak wbija się w ten sam zaczep co każdy poprzedni... no to znowu bieg na górkę otwieranie kabłąka itd itd. Po chwili mam go,ale nie daje się zawrócić, wpływa na metrowe wypłycenie żeby potem widowiskowo wyskoczyć nad wodę, myślę sobie,że raz usłyszę sygnalizatory i krzyk swojego sąsiada...nic takiego jednak się nie dzieje,więc zaczynam ściągać go do siebie.
Jacek rozkładający swój karpiowy bajzel pyta się mnie z uśmiechem na twarzy z czym ja się tam tak pier6$#^#e, odpowiadam,że to jakaś "wściekła dycha" czy coś... ręce bolą mnie już niemiłosiernie.
Karp ląduje w końcu w podbieraku, a jego widok otwiera mi gębę...to nie żadna dycha!


Piękny,zdrowy, prawie 19 kg kaper

Jest power! Ostatnia fotka i myk do wody bestio
Na tym kończymy łowienie w tym dniu, na stół wjeżdża firmowy napój imprezowy, a za karpiowanie weźmiemy się od rana

No to cyk!
Jeszcze przed niedzielnym śniadaniem holuje kolejnego karpia...tak trochę na odwrót, zazwyczaj to właśnie takie małe pełnołuskię potrafią ostro poszaleć, a te większe sztuki bardzo szybko się męczą... ten jednak nie stara się w ogóle, w kilkadziesiąt sekund ląduje na macie.

Przynajmniej nie amur:)
No cóż trochę chyba wykrakałem, albo zdążyłem zapomnieć,że to miejsce normalnie należy do nich...na pożegnanie z łowiskiem wskakuje kolejny azjata...przy okazji pięknie plątając żyłki Jacka:)

Trzeba przyznać,że zawzięta sztuka.

I to by było na tyle, w planach mam ostry start z zasiadkami, wiec możecie się spodziewać kolejnych relacji:)

Pozdrawiam

Bartek